
Flandryjskie jedzenie, czyli co jedliśmy w Brugii
Z racji bliskości do morza podstawę naszej diety stanowiły ryby i owoce morze. Właściciel pensjonatu, w którym spaliśmy polecił nam restaurację na targu rybnym „Den Gouden Korpel”. Mieliśmy zamiar zjeść w bistro, ale pomyliły nam się wejścia i trafiliśmy do restauracji. Zamówiliśmy tu flandryjski klasyk, czyli waterzooi w wersji rybnej. Potrawa składała się z trzech gatunków ryb, w sumie było to chyba z pół kilograma ryby. Towarzyszyły jej warzywa, pocięte w paseczki, a wszystko pływało w zielonym sosie, a może właściwie w zupie. Napiszę krótko: było pyszne. I tak w ogóle flandryjskie jedzenie nam po prostu smakowało.


Po obfitym obiedzie kolacja w założeniu miała być mała. Chcieliśmy wypić piwo i zjeść jakąś małą przekąskę, ale w pubie „De Garre” można było spożyć piwo o tej samej nazwie, ale jedzenia nie dawali (z wyjątkiem kilku kawałeczków żółtego sera na zakąskę).


Kolacja
Nie pozostawało nam nic innego, jak znaleźć nowy lokal. Udaliśmy znów na targ rybny i tym razem zawitaliśmy do „T’Lammentje”, a tam zjedliśmy świeże mule, ja w winie, Marcin w czosnku. Do wyboru były jeszcze inne wariacje, między innymi polecana przez kelnera z serem roquefort. A że byliśmy w Belgii, to oczywiście małżom towarzyszyły frytki. Mule były tak świeże, że jeszcze zupełnie wyraźnie czuć było morską wodę.

Flandryjskie jedzenie – Lunch
Następnego dnia na lunch postanowiliśmy zaszaleć i zamówiliśmy muszlowe menu. Składało się ono z zupy muszlowej, na drugie zaserwowano solę z ziemniakami puree w sosie homarowym z małżami i krewetkami. Krewetki były tutejsze, malutkie. Właściwie po zupie byliśmy już najedzeni, a tu przyszło nam jeszcze zmagać się z deserem, ale malutkich ptysiów z bitą śmietaną, polanych czekoladą po prostu się nie zostawia. Ze wstydem dodam, ze wszystkiemu temu towarzyszyła dodatkowa porcja bitej śmietany. Restauracja znów znajdowała się w naszym ulubionym miejscu, czyli na targu rybnym. Tym razem było to „Mosselkelder” . Ledwo wstaliśmy od stołu.



Kolacja znów miała być malutka: piwko i przekąska, ale w pubie „Cambrinus” , do którego się udaliśmy, nie było miejsca i tak zupełnie przez przypadek znaleźliśmy się w świetnym lokalu „Bistro de pompe”. Znajduje się on blisko Rynku. Ja zjadłam znów solę z Dover, a Marcin stek ze specjalnej wołowiny belgijskiej. Tu również wszystko było świetne, więc albo w Brugii nie ma złych knajp, albo my mieliśmy wyjątkowe szczęście.
Tuż przed wyjazdem udało mi się wywalczyć miejsce w pubie „Cambrinus”, musiał pójść w ruch cały mój urok osobisty i smętne stwierdzenie, że już trzeci raz usiłujemy coś zjeść. Zamówiliśmy zestaw miejscowych piw oraz kolejne regionalne danie karbonadem, czyli pokrojoną w duże kostki wołowinę duszoną w sosie piwnym z musem jabłkowym, a do tego frytki. Brak miejsca bez ówczesnej rezerwacji mówi sam za siebie o jakości potraw, ale potwierdzę: było pysznie.



Ceny potraw wynosiły od 20 do 26 euro za porcję. Zestaw kosztował 24 euro.
A teraz…. dieta i to ścisła.
Jeśli
chcecie zobaczyć więcej miejsc w Belgii, to tu je znajdziecie;
jesteście zainteresowani, co aktualnie robimy, śledźcie nas na Facebooku i Instagramie;
lubicie podróżować po Polsce, kupcie naszą książkę, szczegóły na jej temat znajdziecie w tym wpisie, a jak klikniecie w obrazek przeniesiecie się do naszego sklepu.
Poniższy link jest afiliacyjny, będzie nam miło, kiedy z niego skorzystacie.

